„przyjacielu - musisz tu być
przyjacielu - tylko ty
przyjacielu - ostatni raz
potrzebna jesteś mi, potrzebny jesteś mi”
T. Love
(tak jakoś chodziło mi to po głowie...)
No i ciapnęła mnie ta hiszpańska zaraza Ale zacznijmy od początku...
Nie było tak źle... Domek całkiem, całkiem, co prawda zmienił się w dom publiczny, ale to go wcale nie potępia. Dzieliłam łóżko z Verą (ach ta hiszpańska oszczędność). Spałam w moim „kąciku potępionych”, w końcu tylko na to zasługuję. Ale w naszym dwu-osobowym łóżku to sześć osób spokojnie by weszło.
Najlepsze ze wszystkiego były nocne wypady z Verą. Zamek, miasto, ciuchcie, naleśniki, Hose i inne. I choć depresja nie dawała mi spokoju, a ból duszy kapał z moich oczu co noc, były też chwile cudowne. Do takich zaliczyłabym jakieś 15 minut przed wyjazdem. Szczęście odzwierciedliła moja wesoła minka. Śmiałam się normalnie niczym „porywający wykład”. Ale było z czego. Przez chwilę poczułam, ze wśród tej mojej całej beznadziei serca jest jeszcze miejsce na iskierkę światła... Choć i tak czuję, ze tak naprawdę nikomu nie jestem potrzebna była chwila, w której poczułam ciepło...
Całą drogę męczyłam Verę. Widać było, że jest już wykończona mną... Wiem, ze jestem nieznośna... Czasem wprost okropna.
Jeszcze pamiętam tamten lęk na molo...
Ogólne stwierdzenie – nie pasuję do ludzi. Jakoś nie bawiło mnie większość „zabawnych” tekstów... Echhhh.... Trudno...
Muszę teraz ćwiczyć minkę w stylu zbłąkanej owieczki wyrażającej: „Ja chcę w góry!”. Przypuszczam, że mi się uda.
Za to przy Misiu to smutnym być nie można! Przy Verze w sumie też, choć jej okrutna taktyka okazała się skuteczna.
Złociste pola domowego zacisza... Światełko, które błyszczy dla wszystkich, nawet tych potępionych. Miłość…
Za to w drodze powrotnej rozchorowałam się...